sobota, 18 listopada 2017

"Walka człowieka nad człowiekiem", czyli jak wytresować dziecko...



"Niemowlę nie jest własnością lekarzy i szpitala", "Rodzice wiedzą, co jest dobre dla ich dzieci", "Prawa rodziny są konstytucyjnym fundamentem". Takie głosy pojawiały się przy okazji sprawy noworodka zabranego przez rodziców ze szpitala w Białogardzie. Z tego sporu przebija jedno: dziecko jest rzeczą, przedmiotem, tłem. 

Bywa, że w słuchawce słyszę: mam dość swojego domu, coraz częściej czuję, że nie mam po co żyć – mówi Lucyna Kicińska, koordynatorka Telefonu Zaufania dla Dzieci i Młodzieży Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Niektóre nastolatki z myślami samobójczymi trafiają nawet do gabinetu specjalisty, ale rodzice robią zdziwione miny: to niemożliwe, zauważylibyśmy na pewno. Bo gdy ich syn czy córka złamią rękę, idą z nim do lekarza. Gdy jednak chodzi o zdrowie psychiczne, posługują się władzą rodzicielską, by zasłonić problem, którego źródło tkwi w rodzinie. Wariat, w naszym domu? Co inni powiedzą? Zabierają więc ze szpitala na własne żądanie dziecko po próbie samobójczej, po płukaniu żołądka albo z pozszywanymi ranami na nadgarstkach. I choć na wypisie jest wyraźne wskazanie do leczenia farmakologicznego, wolą go nie widzieć. Takie dziecko dosłownie znika sprzed oczu lekarzy, bo mama i tata wiedzą lepiej.

Ktoś powie: to patologia, która mnie nie dotyczy. – Nie pamiętam wielu rozmów, w których o myślach samobójczych mówiły dzieci z rodzin z marginesu. A przecież temat zdrowia psychicznego pojawił się w rozmowach i wysyłanych do nas wiadomościach blisko 40 tys. razy w samym tylko 2016 r. Jasne, depresja może pojawić się u każdego. Czasem to organiczna choroba, ale bywa też skutkiem doświadczeń dziecka, krańcowej bezradności, stresu, samotności. Bo najbliżsi bagatelizują jego potrzeby, bo liczą się tylko wyniki w nauce. Bo mówią: weź się w garść, nie przesadzaj, jak dorośniesz, to dowiesz się, co to znaczy mieć problemy – mówi Lucyna Kicińska.

"Dzieci nie będą dopiero, ale są już ludźmi, tak, ludźmi są, a nie lalkami: można przemówić do ich rozumu, odpowiedzą nam, przemówmy do serca, odczują nas". "Dziecko zostało uznane za człowieka, za istotę, z którą trzeba się liczyć, której nie wolno wieść na smyczy, lecz należy kierować nią umiejętnie, z rozwagą, wysiłkiem umysłu, uczucia i woli" – Janusz Korczak pisał te słowa w 1900 r. Przeszło 117 lat temu. I najwyraźniej ciągle trzeba je przypominać.

Władza człowieka nad człowiekiem.

– Niewiele osób pamięta, że Polska w latach 80. odegrała wiodącą rolę, jeśli chodzi o Konwencję o prawach dziecka. Ratyfikowaliśmy ją, jest częścią naszego porządku prawnego. W sposób bardzo postępowy mówi o prawach dziecka jako o prawach człowieka – mówi Sylwia Spurek, prawniczka, zastępczyni RPO ds. równego traktowania. Wydawałoby się, że mając konwencję, jesteśmy nowoczesnym demokratycznym państwem. Tylko że tak nie jest. Po ratyfikacji zabrakło pogłębionej analizy systemu prawnego pod kątem praw człowieka – dziecka. Przykłady? Kodeks rodzinny i opiekuńczy. Uderza w nim sformułowanie dotyczące władzy rodzicielskiej. I wiele osób na tym bazuje, spychając pomoc, wsparcie na dalszy plan. W kodeksie jest wprawdzie sformułowanie, że rodzice i dzieci winni są sobie szacunek, ale kilka przepisów niżej jest znów mowa o władzy. A to narzuca myślenie, że ktoś ją sprawuje, ktoś jej podlega. Nie ma więc relacji równości.

Idąc dalej, wychowanie często nie jest rozumiane jako przekonywanie, tłumaczenie, rozmawianie, tylko narzucanie: ja tu rządzę. Narzucanie również siłą. – Pamiętam dyskusję z 2005 r. nad pierwszym projektem ustawy antyprzemocowej. Najbardziej krytykowano przepis zakazujący stosowania kar cielesnych. Wielu parlamentarzystów było mu przeciwnych. Mówili, że sami byli bici, że dzięki temu wyrośli na ludzi. Że rodzice mają niezbywalne prawo do bicia, bo mają prawo do wychowywania zgodnie z własnymi przekonaniami. Nie rozumiem mówienia z dumą o tym, że krzywdzi się słabszego. Nazywajmy rzeczy po imieniu – dodaje Sylwia Spurek. I przekonuje, że jeżeli nadal będziemy uważać, że ktoś jest głową rodziny, a pozostali winni są mu podległość, to będziemy dopuszczać myślenie, że może sprawować władzę i to z wykorzystaniem wszystkich dostępnych narzędzi, także tych opresyjnych. Że może rządzić, stosując przemoc fizyczną i psychiczną. Konwencja antyprzemocowa pokazuje wyraźnie, że źródłem przemocy nie jest alkohol, bieda, ale właśnie przekonanie o przewadze jednego członka rodziny nad pozostałymi. Prawniczka proponuje, żebyśmy w kodeksie zastąpili słowo "władza" określeniem "opieka". Niby niewiele, ale przesunęłoby to akcenty: z prawa własności na podmiotowość i odrębność dzieci.

A tak czasem pozbawiamy ich elementarnych praw. Milion dzieci w Polsce nie otrzymuje alimentów, 300 tys. rodziców zalega z tymi świadczeniami. Dług przekracza już 10 mld zł. – Nie dla wszystkich jest oczywiste, że dziecko potrzebuje środków do życia, do rozwoju. Komornicy opowiadają, że problemem nie są tylko rodzice, ale całe otoczenie, które ich w tym niepłaceniu wspiera. Czyli dziadkowie dziecka i np. pracodawcy, którzy stosują takie formy zatrudnienia, by komornik nie mógł ściągnąć długu. Ktoś robi na złość byłemu partnerowi. A dziecko? Nie istnieje w tym sporze. Znów jest przedmiotem – ucina.

Pytanie retoryczne.

Prawo do wychowania dziecka zgodnie z własnymi przekonaniami gwarantuje konstytucja. Przypominał o tym niedawno wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. – Tłumacząc swoje postępowanie, lubimy powoływać się na dobro dziecka. Hasło, które nie ma swojej definicji. To truizm, ale czasy się zmieniają, a prawo niekoniecznie za nimi nadąża. Kodeks rodzinny osadzony jest w realiach lat 60. ubiegłego wieku. Zmienia się też stosowanie prawa. Kiedyś na sprawach rozwodowych sędziowie z uporem pytali, czy na pewno on i ona są przekonani, że chcą się rozstać. Mąż i żona musieli patrzeć prowadzącemu rozprawę głęboko w oczy. Dziś rozwody orzekane są taśmowo, sama pamiętam sprawę, która trwała 15 minut. Dziecko nie jest w tych sytuacjach nawet tłem – ocenia mec. Monika Gąsiorowska, która specjalizuje się w sprawach z zakresu prawa rodzinnego, władzy rodzicielskiej. Rzuca hasła: rozsądek, złoty środek. – Tak, wiem, to ogólniki, ale właśnie one powinny wyznaczać nasze relacje z dziećmi, a także sytuacje, gdy rolę rodziców częściowo przejmuje sąd. Zamiast pozbawiać praw czy je ograniczać, może lepiej byłoby wyznaczyć termin stawiennictwa? Szukać wyważonych środków. Ale nawet to niesie ze sobą ryzyko. Decyzja sądu, lekarza, nauczyciela, pedagoga, kuratora. Niektórzy robią z tego wymówkę, zrzucając odpowiedzialność za wychowanie na innych. Tylko że tak się nie da.

Nasze podejście do dzieci powoduje, że na konflikty między nimi patrzymy z lekceważeniem. Tymczasem poniżanie i przemoc na tle uprzedzeń to nie tylko problem dorosłych. Z badań organizacji pozarządowych wynika, że ponad 60 proc. dzieci o orientacji homoseksualnej ma myśli samobójcze.

– Nie tylko w domu, ale i w szkole dziecko nie zawsze ma prawo do wyrażania swoich obaw, jego głos jest lekceważony, niesłyszalny. Nauczyciele mają obowiązek opiekować się nim i je chronić. Także przed przemocą rówieśniczą. To często, niestety, tylko teoria. Gdyby się sprawdzała, to historia Dominika z Bieżunia sprzed dwóch lat nigdy nie powinna się wydarzyć. Teraz w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich badamy sprawę Kacpra z Gorczyna – mówi Sylwia Spurek.

Z tych historii przebija przede wszystkim samotność. Zresztą przypadków, gdy zostawiamy dziecko samo, jest więcej. Wprowadziliśmy do kodeksu rodzinnego i opiekuńczego zakaz kar cielesnych. Ale żeby doprowadzić do odpowiedzialności karnej za naruszenie nietykalności cielesnej, potrzebny jest prywatny akt oskarżenia. Czyli mamy do czynienia z absurdalną sytuacją, w której osoba, która np. wychowuje biciem, miałaby jako przedstawiciel ustawowy dziecka wnieść akt oskarżenia dotyczący własnej osoby.

– Przewinienie dziecka bywa różnie interpretowane. Należy się za nie kara? Czy na pewno? Co to znaczy: klaps? To uderzenie ręką w pupę? Czyją ręką? Drobną mamy czy potężną taty? A może to już walnięcie? W pupę? Ale kilka centymetrów wyżej są nerki... Z jakiej odległości? Im większej, tym większa siła. Z 30 cm? A może z 80 cm? To nie są żarty. Bo jeśli już zwolennicy karania mówią, że sami byli bici i im to nie zaszkodziło, to zdefiniujmy kary fizyczne precyzyjnie. A jeżeli mama wypiła dwa drinki z koleżankami? Nie wsiada do samochodu, bo ma zmienioną percepcję. Czy w takim stanie powinna wymierzać kary? – wylicza Mirosława Kątna, przewodnicząca Komitetu Ochrony Praw Dziecka. I opowiada, że spotkała kilka dobrych matek, które niechcący poważnie uszkodziły swoje dziecko. Historie były do siebie uderzająco podobne: "Weszłam do pokoju i powiedziałam mu: sprzątaj klocki. Nie zrobił tego, bezczelnie spojrzał tylko w moim kierunku. Podniosłam go za ramię, potrząsnęłam, a on mnie kopnął. Nóżką w kapciu. No to dałam mu klapsa, a on strącił wazon. Ten ulubiony, kupiony przed laty za pół pensji. No to wtedy tak go biłam, że uciekając, uderzył skronią w kant stołu...". – Dziecko, które w domu jest przedmiotem, jak krzesło czy stół, boli wszystko. Pupa i dusza. Dusza nawet bardziej. Nauczyliśmy się mówić, że gdy człowiek bije zwierzę, postępuje okrutnie. A jeśli bije czy krzyczy na dziecko? Mówimy: cóż, takie ma metody wychowawcze – ocenia Mirosława Kątna.

Doktor Marta Majorczyk, wykładowca akademicki w Collegium Da Vinci w Poznaniu i doradca rodzinny w poradni psychologiczno-pedagogicznej przy Uniwersytecie SWPS, opowiada, że spytała kiedyś swoich studentów, co by powiedzieli, gdyby zamiast dwój do indeksu dawała im klapsy. Niezdane kolokwium i pac, czerwone pośladki. Najpierw zareagowali śmiechem, który z czasem stawał się coraz bardziej nerwowy. Gdy zobaczyli, że nie do końca żartuje, uznali, że to absurd, że nie ma prawa. A jeśli zdecydowałaby się na taki krok, to poszliby ze skargą do rektora i ten, z pewnością, wyrzuciłby ją z uczelni. – Takie to oczywiste, jeśli chodzi o dorosłych. Dlaczego nie jest, gdy w grę wchodzą dzieci? – pyta retorycznie.

Za szybko, zbyt wolno.

Prawo do wychowania dzieci w zgodzie z własnymi poglądami w naszym kraju podbite jest mocnym przekonaniem, że mama i tata wiedzą lepiej, co jest dobre dla ich dzieci. Również jeśli chodzi o ochronę zdrowia. – Jeszcze półtora wieku temu dzieci padały jak muchy, bo medycyna była bezradna wobec niektórych chorób. Po to właśnie powstały standardy medyczne, by przeciwdziałać takim sytuacjom. Jeśli nie będziemy ich przestrzegać, wrócimy do stanu sprzed 100 czy 200 lat. To nie jest czyjś wymysł, tylko próba zażegnania realnego zagrożenia. Inny standard w państwie prawa mówi, że w nadzwyczajnych sytuacjach można odwołać się do instancji decyzyjnej, do sądu rodzinnego. I znów – nie jest to czyjeś widzimisię, tylko sytuacja, w której lekarz nie może robić tego, do czego jest powołany: ratować zdrowia i życia. Tutaj nagle część osób ogarnia święte oburzenie: jak to, obcy będą decydować o naszym dziecku? Jakiś typ w todze, z łańcuchem na szyi? Ale tak właśnie jest. Gdy nasze poglądy na rodzicielstwo skrajnie wyłamują się z tych standardów, musimy liczyć się z tym, że ktoś z boku, niezależnie, zdecyduje się nas ocenić – przekonuje Mirosława Kątna. I pyta dalej: rodzice mają prawo nie szczepić dzieci? Mają prawo decydować się na alternatywne metody leczenia? Gdzie i jak postawić granice, by nie otrzeć się o absurd? Bo może kolejnym krokiem, w ramach prawa do wychowania dzieci w zgodzie z własnym sumieniem, powinno być utworzenie przedszkoli dla dzieci prowadzonych według zasad konwencjonalnej medycyny i takich, gdzie nie uznaje się szczepień, a rodzice słuchają rad szamanów.

Kiedy więc opiekunowie prawni niepełnoletniej osoby zdecydowanie przekraczają swoje uprawnienia? Odpowiedź jest prosta: gdy życie i zdrowie ich dzieci jest zagrożone. Są normy wagowe i wzrostowe, według których ocenia się rozwój małego człowieka. Jeśli lekarz czy nauczyciel w porę zauważą odstępstwa od tych norm, może nie będzie więcej takich sytuacji, jak maluch zagłodzony w imię wyższej idei czy eksperymentalnej diety opartej na kozim mleku.

Co absolutnie nie oznacza, że nagle zdanie rodziców straciło na znaczeniu. – Co do sytuacji z Białogardu, gdzie rodzice zabrali noworodka ze szpitala, to mam wrażenie, że zadecydowało tam – często nadal obecne w opiece okołoporodowej – paternalistyczne podejście do pacjentki. Lekarze i położne wiedzieli lepiej, co robić. Zabrakło rozmowy, spokojnego przedstawienia informacji, które umożliwiłyby wyrażenie świadomej zgody, o której mowa w ustawie o prawach pacjenta – podkreśla Sylwia Spurek. I dodaje: – Z mediów wynika, że sąd, wydając pierwszą decyzję o ograniczeniu władzy rodzicielskiej, nawet nie przesłuchał matki. Padały opinie, że zadziałał zbyt szybko. Ale z mojej perspektywy, osoby, która od 18 lat zajmuje się kwestią przemocy, państwo często nie ingeruje w sprawy rodzinne, choć powinno. Albo robi to zdecydowanie zbyt późno.

Przedmiot w dyskusji.

– W ostatnich dekadach ukuło się podejście, że dziecko należy do rodziny, a rodzina na pewno da sobie radę. Rodzice dostają więc olbrzymi kredyt zaufania. To, oczywiście, dobry tok myślenia, bo rodzina jest najlepszym środowiskiem, tam dziecko zazwyczaj jest najbezpieczniejsze. Z jednym zastrzeżeniem: tworzą ją ludzie otwarci na siebie, potrafiący słuchać i dostrzegać potrzeby innych. Tylko to jest gwarantem, że jeśli pojawią się problemy, to sobie z nimi poradzą – mówi Lucyna Kicińska. Niestety, bez otwartości wychowanie przeradza się w sprawowanie władzy. To nie jest wydumany problem. Do Telefonu Zaufania dla Dzieci i Młodzieży dzwonią młode osoby, które mówią, że są zmuszane do wyznawania wiary. Słyszą w domu: Utrzymujemy cię, to siedź cicho i rób, co każemy. – Pamiętam nastolatka, który pytał: Co to za religia, która zmusza mojego rodzica, by zmuszał mnie do wierzenia w nią. Te słowa brzmiały niezwykle dojrzale i przeraźliwie smutno jednocześnie. Rodzice zapominają, że do światopoglądu trzeba przekonywać, zarażać nim, pokazywać go swoją postawą, a nie wtłaczać do głów na siłę. Potem są szczerze zdziwieni, gdy młody człowiek ucieka, odcina się. Mówią o niewdzięczności, zapominając, że ciężko pracowali na takie relacje z dzieckiem. Wychowanie to nie tresura.

Dla Marty Majorczyk władza rodzicielska to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność i świadomość skutków swoich działań. – Zapominamy o kompetencjach młodych czy bardzo młodych ludzi, którzy są w końcu świetnymi obserwatorami świata. Wyczuwają emocje, atmosferę życia rodzinnego. Czasem popełniamy błąd. Jasne, najlepiej byłoby zakrzyczeć dziecko. I, niestety, niemało osób tak robi, niwelując więzi rodzinne. Sztuką jest przyznać się do błędu, powiedzieć "przepraszam”. Tym bardziej że pewnie za chwilę będziemy oczekiwali podobnej reakcji od swojego dziecka. Fajnie, żeby zobaczyło, że refleksja nie jest przejawem słabości. Przeciwnie, to siła.

W tresowanej, a nie wychowywanej głowie może zakiełkować myśl: jestem gorszy, nie zasługuję na szacunek, skoro nie szanują mnie nawet rodzice. Nie znika z wiekiem, tylko towarzyszy człowiekowi przez całe życie. – Wiem, bo odbieram czasem telefony od osób, które są już na studiach, ale przez to, jak były traktowane, nie są w stanie samodzielnie funkcjonować, nie wierzą w siebie, nie podejmują wyzwań, nie potrafią wyznaczać i realizować celów. Cierpią – dodaje Lucyna Kicińska. Widzi też inny problem, swoistą prawidłowość: gdy w domu zostanie zdiagnozowany problem (przemoc, uzależnienie rodziców od substancji psychoaktywnych, niezaspokajanie podstawowych potrzeb dzieci: jedzenia, ogrzewania, higienicznych), to daje się szansę rodzinie, nie dziecku. Drugą, trzecią. Bo może mama się zmieni, może tata wejdzie w rolę, może podejmą terapię, przyjdą na warsztaty wychowawcze. A dziecko? Znowu jest przedmiotem w dyskusji.

Źródło: wiadomości.dziennik.pl

piątek, 17 listopada 2017

Pajdokracja: co robić, gdy dziecko rządzi w domu?



Pajdokracja to nic innego jak rządy dziecka. „Mały terrorysta” - mówimy najczęściej o dziecku, które płaczem próbuje coś od nas wymusić. Choć zwykle podchodzimy do tego z dużym dystansem, a samo określenie ma dla nas jedynie wydźwięk żartu – może przyjść moment, gdy sytuacja nas przerośnie i rządy dziecka przestaną być dla nas zabawne. Co wtedy? Jak sobie radzić z pajdokracją?

Najczęściej popełnianym błędem jest bagatelizowanie problemu pajdokracji przez rodziców już na samym początku. Dziecko domaga się ulubionego kubka i nie chce pić z innego? Nie chce ubierać się w wybrane spodnie, żądając innych? Nie zawsze warto ulegać. Choć te żądania wydają się nam banalne i nie widzimy powodu, by się dziecku przeciwstawiać, dobrze jest czasem pokazać, że my też mamy coś do powiedzenia. Inaczej dajemy dziecku bardzo wyraźny sygnał, że ma nad nami władzę. A z wiekiem może to się tylko pogłębiać i w końcu przyjąć gorszą formę, gdy zacznie nas szantażować i domagać się ustępstw w poważniejszych kwestiach. Mały tyran naprawdę może zwiększyć kiedyś swoją moc.

Jak wyznaczyć dziecku granice i wprowadzić zasady?
Wyznaczanie granic dziecku – co może, a czego mu nie wolno – jest bardzo ważne w wychowaniu dziecka. Dziecko, które ma wszystko, czego chce, przestaje cieszyć się tym co ma, a brak ograniczeń ze strony rodzica zaburza jego poczucie bezpieczeństwa. Czuje się przez to trochę zagubione, nie do końca rozumie sytuację pajdokracji, czyli taką, w której ma więcej do powiedzenia niż dorośli. Ponadto buduje to w nim fałszywe przekonanie, że jego zachowanie jest słuszne. Pojawiają się złe emocje, z którymi nie potrafi sobie radzić, zaczyna częściej popadać w złość i frustrację, bo przecież ono nadal chce być dzieckiem i mieć oparcie w rodzicach – nie na odwrót.

Ustalenie zasad jest ogromnie ważne dla przeciwdziałania małej tyranii w naszym domu. Nie wystarczy powiedzieć dziecku „nie”, należy to uzasadnić w ten sposób, by wiedziało, dlaczego tak ma być. Zasady muszą być dla dziecka jasne i zrozumiałe. Dobrze jest przypominać o nich zanim nadejdzie moment „kryzysowy” np. przed wyjściem do sklepu tłumaczyć dziecku, że idziemy tylko po produkty na obiad i nie kupimy tam żadnej zabawki. To prawdopodobnie ustrzeże nas przed próbą wymuszenia jakiegoś zakupu.

Pajdokracja a konsekwencja.
Tylko konsekwentne egzekwowanie od dziecka odpowiednich zachowań pozwala rodzicom zachowywać autorytet i zapobiegać pajdokracji. Dziecko łatwo dostrzega bezradność rodziców i potrafi ją wykorzystywać, dlatego należy trwać przy swoich racjach i nie ulegać, nawet jeśli pojawi się presja otoczenia np. do zmiany zdania będą namawiać nas osoby postronne. Nie można bać się słowa „nie”.  Choć na początku może być trudno, z czasem nasza pociecha zrozumie, że nie warto się dalej wykłócać. Taki konsekwentny rodzic ponadto wydaje się dzieciom mądry i godny zaufania i tym samym rośnie w ich oczach. Czy nie do tego dążymy?

Pajdokracja: w domu powinien rządzić rodzic.
To właściwy porządek. Rodzicowi wyznaczającemu w domu zasady nie tylko będzie łatwiej wychowywać dziecko, ale i samo dziecko otrzyma w ten sposób od niego dobrą naukę. Dziecko, które ma określone wyraźne granice, ma większą odporność na stres niż to, które rodzice chronią przed przykrościami. Ponadto wpływa to również na jego większą asertywność, która staje się ogromne ważna w późniejszym życiu. Warto zatem, mimo ogromnej słabości do własnego dziecka, czasem powiedzieć słowo „nie” właśnie dla jego dobra. Najważniejszą rolą rodzica jest znaleźć równowagę pomiędzy bezgraniczną miłością a despotycznym wychowywaniem. To trudne, ale możliwe.

Źródło: majakmama24.pl

poniedziałek, 30 października 2017

Strrrrrraszne (ale urocze!) przebrania na Halloween dla maluchów.



Przebieracie maluchy na zabawy w Halloween? Kto nigdy tego nie zrobił, ten... nie wie ile radości odebrał dziecku. Za co i jak przebrać niemowlę, żeby było bezpiecznie, a jak bawić się w przebieranki z kilkulatkiem?

W Polsce nie ma jeszcze takiego szaleństwa na przebieranie niemowląt na Halloween, ale w Ameryce nikogo to nie dziwi i całe rodziny wspólnie świetnie się bawią. Brak halloweenowych gadżetów dla miłośników tej zabawy to trochę jak nasz Święty Mikołaj bez czerwonej czapy, brody i worka z prezentami. Halloween jest pełne grozy, zabawy, radości i horrorów oraz niezdrowych słodyczy ;). Maluchy mogą być przebrane i za straszne stwory, kościotrupy lub w bardzo śmieszne kostiumy typu hot-dog, groszek w strąku czy nawet świnka albo policjant i nikt nie traktuje tego śmiertelnie poważnie. Może czasami przydałoby się i nam odrobinę więcej luzu?

Dzieci niby straszą, ale tak naprawdę rozczulają wszystkich w swoich kostiumach.

Jeśli wybieracie się z maluszkiem na halloweenową imprezę lub urządzacie dla dzieci taką w domu i macie zamiar założyć "straszne" kostiumy, może wam się przydać nasz przegląd pomysłowych propozycji. Są odrobinę przerażające, ale nie takie zupełnie kiczowate oraz naprawdę pasujące do maluszków i kilkulatków. Te związane z balowaniem, zostawiamy raczej na karnawałowe szaleństwa ;).

Halloween? Nienawidzisz tego święta? Nigdy nie mów nigdy!

Ja też byłam zażartą przeciwniczką Halloween oraz przebierania małych dzieci. Do czasu... kiedy pojawiła się na świecie moja córeczka. Już w okresie żłobkowym przeżywaliśmy razem z nią pierwszy bal przebierańców. W Polsce takie imprezy przypadają raczej na okres karnawałowy. Moja dziewczynka przebrała się za kaczuszkę. Ileż było przy tym zabawy, śmiechu i radości w małych oczach! Do dziś ten strój bywa u nas w domu wykorzystywany w zabawie. Także... nie musimy się aż tak zarzekać, drodzy rodzice, bo życie weryfikuje nasze restrykcyjne podejście do wielu spraw. Zwłaszcza życie z dziećmi ;).

Uwaga na sztuczne tkaniny i niewygodne przebrania dla dzieci!

Oczywiście nie zachęcam do wciskania w poliestrowe stroje noworodków, ani wybierania niewygodnych i nieoddychających kostiumów dla niemowlęt. Na szczęście taki maluch raczej nie będzie obstawał przy konkretnej postaci czy różowym koszmarze z brokatem ;). Najlepiej wybierać przebrania, które mają luźny, niezabudowany fason i są przewiewne. W innym wypadku lepiej wkładać je na bardzo krótko lub zrezygnować. Darujcie sobie też kostiumy po prostu brzydkie lub ośmieszające dziecko (np. maluch przebrany za "poduszkę pierdziuszkę" czy charakterystyczną brązową emotkę nie dla każdego jest zabawny).

Źródło: babyonline.pl

czwartek, 26 października 2017

Nasze dzieci to pierdoły. Nie wiedzą, kim są i dokąd zmierzają.



Nasze dzieci żyją w tyranii optymizmu, przekonane, że mogą wszystko, że mają równe szanse, że wystarczy chcieć, by mieć. A nie potrafią poradzić sobie nawet z komarem, a co dopiero z krytyką czy wzięciem odpowiedzialności za innych.

"Witam, czy wasze dzieci były na obozie harcerskim? Wszystko OK, tylko przerażają mnie te namioty w środku lasu. A co w sytuacji, jak jest burza?" – pyta Beata na internetowym forum pod hasłem „Obóz harcerski”. „Namioty namiotami. Moje dziecko zraziło się w zeszłym roku brakiem higieny. Syf, brud, kąpiele sporadyczne, wróciła totalnie brudna” – odpowiada jej Zofia. Tę bezradność rodziców i dzieci potęgują obecne przepisy. Rok temu sanepid chciał zamknąć obóz harcerski koło Ustki, bo nie było tam elektryczności. Dwa lata temu w Bieszczadach kazano organizatorom obozu survivalowego pociągnąć rurami wodę z ujęcia oddalonego o trzy kilometry. W sumie trudno się więc dziwić, że w styczniu tego roku wychowawca zimowiska koło Karpacza zorganizował zamiast ogniska „świecznisko” w świetlicy, bo na zewnątrz było minus 10 stopni i dzieciaki poskarżyły się rodzicom, że nie chcą marznąć, a ci zagrozili opiekunowi interwencją w kuratorium, jeśli nie odwoła „niebezpiecznej zabawy”.

– Jak zaczynałem przygodę z harcerstwem, wiele lat temu, obozy przygotowywaliśmy od zera. W las pierwsi jechali najbardziej sprawni i silni harcerze, cięli siekierkami drzewa, kopali latryny, myli się w górskim lodowatym strumieniu. Cały obóz budowaliśmy własnymi rękoma. Nikt się nie zastanawiał, czy jajka na jajecznicę zostały wyparzone w „wydzielonym, oznakowanym stanowisku wyparzania jaj”. Dzisiaj nie wolno dać młodemu siekiery, bo jest narzędziem niebezpiecznym, witki nie można uciąć, bo drewno się kupuje w nadleśnictwie. Zamiast dziury w ziemi są wypożyczane toi toie, a każdy garnek czy półka w magazynie muszą być sprawdzone przez armie kontrolerów z sanepidu, gmin i przeróżnych straży. Obozy stawiają profesjonalne firmy, a dzieciaki przyjeżdżają na gotowe, zamiast plecaków mają walizki na kółkach, repelenty i kremy do opalania – opowiada były już harcmistrz z podwarszawskiej miejscowości. Woli pozostać anonimowy, bo dorabia, choć tylko okazjonalnie i nieharcersko, na letnich obozach dla młodzieży.

– Przyjeżdżają takie potworki przekonane o swojej wyjątkowości, mądrości i zaradności, a wrzeszczą w panice, jak zobaczą osę czy komara. Na byle uwagę wychowawcy od razu dzwonią do mam i tatusiów ze skargą, a ci z pretensjami do nas. Cholera mnie bierze, ale cóż poradzić, klient nasz pan. No to robię im ognisko w pokoju na ekranach ich tabletów, bo dym z płonących szczap gryzłby ich w oczy – tłumaczy.

Z łezką w oku czyta dziś w necie wspomnienia ludzi z jego pokolenia, jak w latach 80. wcinali jagody bez strachu, że chory lis je obsikał. Teraz jest psychoza, więc na wszelki wypadek dzieci do lasu nie wysyła się w ogóle, dlatego przerażają je pająki, komary czy osy, a z grzybów znają tylko pieczarki. Z rozrzewnieniem przypomina sobie, jak ganiał w krótkim rękawku w deszcz, przeziębił się i babcia dała mu miód ze spirytusem, cytryną i czosnkiem, i nikt nie oskarżył babci o rozpijanie młodzieży, a on wstał następnego dnia zdrów jak ryba. Dziś na lekki ból gardła dzieciaki dostają antybiotyki, a po złamaniu palca zwolnienie na cały rok z WF. Nikt mu nie pomagał odrabiać lekcji, bo musiał się uczyć sam, a za błędy ortograficzne ojciec go po kilku ostrzeżeniach w końcu sprał, bo tłumaczenie nieuctwa dysgrafią nie było wtedy tak postępowe jak dziś. Gdy z kumplami poszli nad jezioro, nie było ratowników, społecznych kampanii ostrzegających przez skakaniem na główkę i jakoś ani on, ani żaden z jego znajomych karku nie skręcił. A skakali do wody z wysokiego brzegu aż miło. Gdy rozbił nos na rowerze, ciężkim, stalowym składaku bez przerzutek i profilowanych opon, w szkole sińce pod oczyma nie zaalarmowały wychowawców i do rodziców nie przyjechała z interwencją opieka społeczna w obstawie policji. Teraz miałby rozmowę z psychologiem, która uświadomiłaby mu, że jest wrażliwym człowiekiem, z pełnymi prawami i nie wolno nikomu przekraczać jego prywatnej strefy, więc jeśli rodzice go biją, powinien to zgłosić.

– Gdy dostałem manto od silniejszego zabijaki z podwórka i wróciłem zapłakany do domu, ojciec powiedział, żebym się nie mazgaił, bo mężczyzna musi stawiać czoła przemocy. Siłą. Czasami przegram, czasami wygram, ale takie jest życie. A następnego dnia pojechaliśmy do klubu sportowego, gdzie zapisał mnie na boks – opowiada.

„Kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak nas należy »dobrze« wychować. To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek, żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu” – takie wspomnienia w internecie młodzi czytają dziś jak bajkę o żelaznym wilku.

Ale dwie lewe ręce mają nie tylko najmłodsi. W domach gniją całe pokolenia niedorajdów, włącznie z trzydziestolatkami, przekonanymi, że guzika w koszuli nie da się przyszyć bez certyfikatu krojczego. I nie jest to pusta konstatacja autora tego tekstu w myśl przekonania każdego dorosłego, że „za moich czasów młodzież była bardziej zaradna”, tylko wyniki naukowych analiz. Gdziekolwiek spojrzeć, jest gorzej, niż było.

Tylko do pierwszego potu...

Naukowcy Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie od wielu lat badają kondycję fizyczną polskiej młodzieży. Ich wnioski są zatrważające: 30 lat temu dzieciaki były znacznie bardziej sprawne niż ich rówieśnicy obecnie. Uczniowie szkół podstawowych z miejsca skakali w dal 129 cm, dzisiaj skoczą najwyżej metr. 600 m przebiegali dawniej średnio w 3 minuty i 5 sekund, teraz wloką się 40 sekund wolniej. Ale prawdziwy dramat widać w sile – kiedy nie było jeszcze internetu, uczeń potrafił w zwisie wytrzymać 17 sekund, teraz zaledwie 7. O załamaniu sportowych wyników mówią też trenerzy – mimo specjalistycznych planów wysiłkowych, nowoczesnego sprzętu i odzieży, ogólnodostępnych siłowni czy placów do ćwiczeń osiągnięcia sportowe są – delikatnie mówiąc – mizerne. I to mimo że sport uprawia dziś dwa razy więcej osób niż 20–30 lat temu. Tyle że to ćwiczenia tylko do pierwszego potu. Psycholodzy mówią o syndromie nadmiaru możliwości i wynikającego z tego braku wytrwałości. Młodzi rezygnują z doskonalenia się w danej dziedzinie, jeśli tylko napotkają pierwszą trudność. Od razu próbują nowych rzeczy. W konsekwencji mamy mnóstwo nowych dyscyplin, hobby czy możliwości spędzania wolnego czasu. Wszystko to jednak robią po łebkach, żeby tylko zaliczyć, żeby się pokazać na słitfoci w portalu społecznościowym. To powierzchowne próbowanie wszystkiego oznacza, że tak naprawdę nie potrafią niczego.

– Dziś żyjemy w świecie panoptykonu, o którym mówił Michel Foucault, więzienia, w którym wszyscy wszystkich obserwują. Dążymy więc do tego, by się pokazać z jak najlepszej strony. Cokolwiek zaczynamy robić, robimy już nie tyle dla siebie, co dla poklasku, dla pokazania innym. Nie biegamy już dla zdrowia, dla kondycji, tylko żeby pokonywać kolejne dystanse, bić kolejne rekordy, które od razu wrzucamy do internetu. Podobnie jak jazda na rowerze czy ćwiczenia w siłowni. Jednak ten imperatyw ciągłego zdobywania sukcesu powoduje, że zawsze jesteśmy przegrani. Bo jeśli tylko na tym budujemy system własnej wartości, wystarczy drobne potknięcie, żeby ta cała psychologiczna konstrukcja się zawaliła. I wtedy stajemy się bezradni – tłumaczy psycholog Małgorzata Osowiecka z SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego w Sopocie.

Podczas zeszłorocznych wykładów w The Royal Institution w Londynie prof. Danielle George z Uniwersytetu w Manchesterze przedstawiła badania, z których wynika, że młodzi, ale już dorośli ludzie stali się uzależnieni od gotowych rozwiązań technologicznych oferowanych przez rynek. W przypadku domowej awarii nawet nie próbują sami naprawić zepsutego kontaktu czy przerwanego kabla odkurzacza. Ba, większość z nich uważa, że urządzenia „po prostu działają”, i nie ma pojęcia, co robić, jak się coś z nimi stanie. Najczęstszymi rozwiązaniami są wezwanie na pomoc specjalistycznej firmy albo wymiana niedziałającego urządzenia na nowe. Kto bogatemu zabroni, ale problem polega na tym, że pytani przez badaczy, czy pomyśleli o naprawie, przylutowaniu zerwanego kabelka, nie zdawali sobie nawet sprawy, że tak można. Pochłonął ich świat jednorazówek.

Albo supermen, albo nikt...

Dla tego jednak, kto sądzi, że taka życiowa postawa pierdoły to domena osób niezbyt lotnych, kubłem zimnej wody niech będą słowa prof. Jonathana Droriego, który podczas konferencji naukowej TED (Technology, Entertainment and Design) w Kalifornii, organizowanej przez amerykańską organizację non profit Sapling Foundation, opowiedział o eksperymencie przeprowadzonym kilka lat temu w Instytucie Technologicznym w Massachusetts (MIT), uważanym za jedną z najbardziej prestiżowych uczelni na świecie. Naukowcy odwiedzili świeżo upieczonych inżynierów z MIT i zapytali, czy można zapalić żarówkę za pomocą baterii i drutu. – Zapytaliśmy: umiecie to zrobić? Powiedzieli, że to niemożliwe. I nie wyśmiewam tu Amerykanów. Tak samo jest w Imperial College w Londynie – opowiadał rozbawionym słuchaczom prof. Drori.

Lecz to śmiech przez łzy, bo to przecież ci młodzi ludzie niebawem przejmą, a nawet już przejmują stery rządów, gospodarek, bo to oni zaczynają decydować o kierunkach rozwoju świata. Tymczasem dochowaliśmy się, i nadal tak wychowujemy, rzeszy wydmuszek nasączonych wiedzą, z której nie potrafią skorzystać, o skorupkach tak słabych, że pękają od pierwszego niepowodzenia, ba – od niepochlebnej opinii czy krytyki. Inżynierowie z MIT z pewnością doskonale poradzą sobie z odczytaniem schematów silników rakietowych, ale mają problemy z wyzwaniami codziennego życia.

Już ponad 10 lat temu historyk literatury, eseista, profesor Uniwersytetu Gdańskiego Stefan Chwin alarmował, że błędem współczesnego modelu wychowawczego jest tyrania optymizmu, tyrania udawania, że wszystko będzie OK – tylko się starajcie i uczcie pilnie. Że wystarczy wiara, iż wszyscy mogą wszystko, że wystarczy chcieć, by móc. Jednak takie głosy rozsądku przegrały z przekonaniem, iż wszyscy są równi i mają takie same szanse, a szczęśliwy człowiek to człowiek sukcesu. – Zastąpiliśmy zasady i wartości hiperliberalizmem, który zaprowadził nas na manowce – wskazuje prof. Joanna Moczydłowska z Politechniki Białostockiej.

Przede wszystkim równość to fikcja. Są ludzie bardziej i mniej zdolni, inteligentni i gamonie. – Ludzie są po prostu różni. Jedni mają temperament flegmatyczny, inni choleryczny. To są cechy wrodzone, niezależne od oddziaływania rodziny, szkoły czy pracodawcy. To właśnie geny decydują, dlaczego tak rozbieżne potrafią być ścieżki kariery rodzeństwa, które wychowywane było w jednym domu, w tych samych warunkach, które miało taki sam start i potencjalne możliwości środowiskowe – tłumaczy prof. Moczydłowska.

Zdolnej, inteligentnej młodzieży nie przybędzie dlatego, że udało się wmówić młodym ludziom, że mogą sięgnąć po nieosiągalne. 20 lat temu do szkół z maturą szło najwyżej 30 proc. uczniów po podstawówce. Dziś wskaźnik ten sięgnął prawie 90 proc. Na rynku pojawiła się więc armia z dyplomami, niestety zbyt często bez zdolności, umiejętności i pasji. – Wielu ludziom robimy tym krzywdę. Tej nadprodukcji magistrów rynek nie przyjmuje, rodzi się za to frustracja z niespełnienia oczekiwań, którymi ładuje się ich od najmłodszych lat. Jeśli kibol, który się spełnia, ćwicząc z ciężarkami, pozostanie w dorosłym życiu na swoim poziomie i w swoim otoczeniu, będzie żył w zgodzie z samym sobą, to z punktu widzenia psychologii jest dla wszystkich korzystne. Jeśli ulegnie ułudzie i pójdzie na studia, którym intelektualnie nie jest w stanie sprostać, będzie to groźne dla jego psychiki i otoczenia, na którym może wyładować swoją późniejszą frustrację – zauważa ekspertka.

Społeczeństwo zachłysnęło się – jak to nazywają specjaliści – amerykanizacją oczekiwań, że każdy może wszystko, i napakowaniem energią do nieustannego odkrywania w sobie supermena. Sęk w tym, że imperatyw wzlatywania ponad poziomy nie ma poduszki bezpieczeństwa. W dzisiejszym świecie jest tylko jeden cel: osiągnięcie sukcesu, ale nie ma porażki. Jest tylko pochwała, ale nie ma krytyki. Jest tylko rozwiązywanie problemów, ale nie ma problemów.

Dzieciom zakłada się kaski, gdy jadą rowerem czy na nartach. Dodatkowo nakolanniki, nałokietniki i ochraniacze na dłonie – gdy zakładają rolki. Przy jeździe konnej modne stały się żółwiki, czyli ochraniacze na kręgosłup. Wszystko dla ich bezpieczeństwa. Zapomina się jednak przy tym o najważniejszym – o zrozumieniu przez dziecko konsekwencji swojego zachowania. Jeśli postąpi nierozważnie, powinno zaboleć, bo ból ostrzega i uczy. Jeśli postąpi głupio, powinno zaboleć mocno i boleć długo, bo ból to najlepszy nauczyciel. Ale nie zaboli w ogóle, bo są środki ochronne. A jeśli Jaś się nie nauczy, że prędkość na rowerze plus nieuwaga są groźne i mogą wywołać ból, Jan nie zrozumie, że szybkość auta plus nieuwaga oznacza już śmierć.

– Mnożenie zakazów i nakazów sprawia, że młodzi ludzie nie potrafią sami sobie wyznaczać granic. Nie rozumieją konsekwencji swoich czynów, nie mają kontroli nad swoim zachowaniem i postępują bezrefleksyjnie. Dlatego nawet najbardziej agresywne reklamy społeczne przedstawiające skutki zażywania dopalaczy nie będą skuteczne, bo zadziała tu mechanizm obronny – nie damy sobie rady z taką hardkorową informacją, więc musimy ją odrzucić. I młodzi niemający własnych fatalnych doświadczeń taki przekaz odrzucają – zaznacza psycholog Małgorzata Osowiecka.

– I do tego ta nieustająca nadopiekuńczość. Ostatnie badania wskazują, że już 43 proc. Polaków mieszka razem z rodzicami, a w wielu przypadkach powodem nie są wcale problemy finansowe. Tak czują się bezpieczniej, wolą pozostać pod rodzicielskim parasolem. Gdy byli mali, rodzice mówili: nie biegaj, bo się wywrócisz i stłuczesz kolano, do szkoły nosili za nich ciężkie tornistry, a teraz mówią: nie pracuj, masz jeszcze czas, my ci pomożemy. Takie ograniczanie samodzielności u dorosłego człowieka to dramat, bo on nie potrafi wziąć odpowiedzialności za siebie i innych. Rezygnuje z podejmowania wyzwań w imię trwania w sferze komfortu – przestrzega prof. Joanna Moczydłowska.

Być to być widzianym...

Szklany klosz, pod którym chowamy nasze dzieci, nie wystawiając ich na trudy życia i ryzyko porażki, powoduje, że zatracają umiejętności krytycznego postrzegania rzeczywistości. W USA według sondażu przeprowadzonego przez Columbia University aż 85 proc. rodziców wierzy, że trzeba wmawiać dzieciom, iż są inteligentne, i chwalić je na każdym kroku. Tymczasem – jak przekonuje psycholog Carol Dweck – to błąd wychowawczy. Przez 10 lat badała osiągnięcia uczniów kilkunastu szkół w Nowym Jorku. Z jej eksperymentów i analiz wynika, że dzieci, które po udanym rozwiązaniu testu były chwalone za mądrość i zdolności, szybciej osiadały na laurach i unikały kolejnych wyzwań, niż te, u których doceniano wysiłek i ciężką pracę w osiągnięcia sukcesu. Te „mądre z natury” bały się porażki przy trudniejszych zadaniach, bo podważałaby one ich wysoką samoocenę. Nie chciały się przekonać, że jednak nie są tak inteligentne, jak uważa otoczenie. A jak już podejmowały ryzyko i skończyło się to niepowodzeniem, rezygnowały z dalszych prób, by nie pogłębiać poczucia przegranej. Te zaś, których sukces był skomentowany jako efekt ciężkiej pracy, dużo chętniej sięgały po bardziej skomplikowane zadania, a niepowodzenie tylko motywowało je do dalszej pracy.

Amerykański psycholog społeczny, prof. Roy F. Baumeister z Uniwersytetu Stanowego Florydy, mówi wprost, że bezstresowe wychowanie prowadzi do spadku motywacji. Porównując zachowanie uczniów USA z rówieśnikami z Japonii i Chin, gdzie rodzice i nauczyciele stosują kary cielesne za złą naukę, doszedł do wniosku, że to właśnie stres i strach zwiększają szansę na osiągnięcie celów. Zaś sztuczne wzmacnianie u dzieci poczucia własnej wartości i puste pochwały powodują, że gdy dorastają, nie radzą sobie nawet z niewielkimi porażkami. Utożsamiają je z własnymi słabościami – przecież wszyscy są ponoć równi i każdego stać na wszystko – czują się oszukani i odreagowują niepowodzenia agresją.

Przez ostatnie lata – kontynuuje prof. Baumeister – tysiące naukowych prac rozwodziły się w samych superlatywach nad pozytywnymi skutkami wychowywania bez stresu, budowania w młodych poczucia własnej wartości i wysokiej samooceny, traktowanych jako lekarstwo na całe zło dojrzewania. Ograniczono, wręcz zlikwidowano krytykę, stawiając na piedestale pochwałę. Agresję dorastającej młodzieży odczytywano zaś jako próbę gwałtownego uzupełniania niskiej samooceny. Tymczasem dzisiaj okazuje się, że jest odwrotnie. Przez te lata wyhodowaliśmy „praise junkie”, uzależnionych od pochwał, którzy w zderzeniu z rzeczywistością nie umieją sobie z tym poradzić i reagują agresją z powodu zbyt wysokiego mniemania o sobie. – Ta konkluzja to największe rozczarowanie nauki w mojej karierze – przyznaje profesor Baumeister.

Przeżywamy kryzys wartości – zaznacza prof. Joanna Moczydłowska. – Kiedyś oddzielało się „być” od „mieć”, jakość życia od jego poziomu. 20 lat rozpasania konsumpcjonizmu sprawiło, że dzisiaj zrównaliśmy te pojęcia. Nie tylko „być” utożsamia się z „mieć”, ale „być” oznacza być widzianym. Stąd tak gwałtowny wzrost popularności wszelkich talent show, stąd powiedzenie, że jak cię nie ma na Facebooku, to nie istniejesz. Stąd miarą wartości człowieka stały się internetowe lajki, a wzorem sukcesu życiowego kariera celebryty – wylicza psycholog.

Młodzi napompowani fantazjami, że są mądrzy, zdolni, wyjątkowi, karmią swoje ego pochwałami – ze strony rodziny, nauczycieli i głównie świata wirtualnego – oraz zarozumialstwem, uznając to za siłę, a skromność za słabość. Potem lądują na kasie w supermarkecie i trudno im to zaakceptować. Ale nawet ci, którzy mają szczęście i trafiają do lepszych z pozoru prac, zderzają się z trudnymi do pokonania różnicami pokoleniowymi. – Różnice między pokoleniami zawsze istniały, ale teraz to jest przepaść. To są już wrogie plemiona. Gdy młody człowiek trafia do firmy, jej szef ma co najmniej 40 lat. A z reguły więcej. I pojawia się trudność nawet na poziomie podstawowej komunikacji. Oni używają innego języka, te same słowa mają dla nich inne znaczenie. A co dopiero mówić o różnicach w aspiracjach, mentalności, postawach życiowych, kulturze – wskazuje psycholog z Politechniki Białostockiej.

Tsunami bezradności...

Niespełnione nadzieje i wzajemne nierozumienie w tak powszechnym rozmiarze czynią społeczeństwo słabym. Zamiast leczyć przyczyny, ludzie wybierają antydepresanty, zakładając kolejne kaski ochronne mające uchronić przed skutkami. Efekt? 40 proc. wrocławskich studentów przyznaje się do lęków i zaburzeń nastroju, co 20. cierpi na głęboką depresję, która wymaga leczenia – alarmują naukowcy z Katedry Psychiatrii Akademii Medycznej we Wrocławiu. Z raportu „Epidemiologia zaburzeń psychiatrycznych i dostępność psychiatrycznej opieki zdrowotnej” z 2012 r. wynika, że 2,5 mln Polaków ma zaburzenia lękowe, milion – depresje i manie, kolejny bierze narkotyki, a ponad 3 mln to alkoholicy. Nastąpił lawinowy wzrost przypadków lekomanii i uzależnień od psychotropów. Wśród ofiar największy odsetek to właśnie młodzi.

– Wzrost postaw roszczeniowych idzie w parze z wyuczoną bezradnością. Jedni biorą pastylki, inni ukrywają ją za drogim ciuchem, autem czy gadżetem. Lęk i bezsilność przykrywają tysiącami znajomych na portalach społecznościowych i kolekcjonowaniem lajków dla każdego swojego działania. Jeszcze inni korzystają z usług coachingu, gdzie płacą za odkrywanie ich własnego ja. To patologia – podsumowuje prof. Moczydłowska.

Obok kryzysu wartości psycholog wskazuje również na kryzys tożsamości. Poprawność polityczna obowiązująca w przestrzeni publicznej przeniknęła w sfery prywatne. Rozmyły się tradycyjne role społeczne obu płci, obowiązuje uniseksualność. – Jak dziś wygląda wychowanie mężczyzny? Bardzo często chłopca wychowuje samotna matka wspierana przez babcię lub nianię, a wychowawca w szkole to też najczęściej kobieta. Chłopak rozwija się w kobiecej sferze, gdzie dba się o paznokcie i ciało. On przejmuje te wzorce. Pomyliliśmy rozwój z absurdem, odeszliśmy od praw natury, gdzie każda płeć ma swoje uwarunkowane biologicznie i kulturowo miejsce. Doszło do tego, że w Szwecji na chłopcach wymusza się zabawę lalkami, by ich rozwój nie był zdefiniowany płcią. To sztuczne, a walka z naturą zawsze kończy się źle. Efekty już zresztą widać. Chłopcy zaczynają się gubić, nie rozumieją swoich predyspozycji, nie znają potencjału. To niestety promieniuje wyżej – na uczelniach pojawił się przedmiot: alternatywna rodzina. Skoro nie umiemy zdefiniować tak podstawowego bytu jak rodzina, nie dziwmy się, że młodzi nie wiedzą, kim są i dokąd zmierzają – zauważa prof. Joanna Moczydłowska.

Dodaje, że gdy swoich studentów poprosiła o podanie trzech cech, które są mocnymi i słabymi stronami ich osobowości, w większości nie potrafili tego zrobić. – A jak nie wiesz, dokąd idziesz, to nie wiesz, gdzie dojdziesz – konkluduje.

Źródło: wiadomości.dziennik.pl

środa, 18 października 2017

Krótki poradnik (nie)kupowania prezentów...



„Nie lubię, jak mi się ktoś wtrąca do moich wydatków i komentuje – po co to kupiłaś?? W końcu to moje pieniądze i mogę z nimi zrobić, co zechcę” – powiedziała ostatnio jedna z moich koleżanek. Zgadzam się z nią – dlatego, jeśli nie masz wątpliwości, co kupić dzieciom pod choinkę – pomiń ten artykuł i ze spokojem idź pakować prezenty. Natomiast jeśli się wahasz, zapraszam Cię do wspólnego zastanowienia się, co i czy kupić dzieciom. Albo dlaczego nie kupować.

1. Poznaj swoje dziecko...

Na forach w internecie widzę przewijające się ustawicznie tematy: „Co kupić trzylatce?”, „Z czego ucieszy się dziesięciolatek?” itp. Zastanawiam się wtedy – czy zamiast poświęcać czas na dyskusje z obcymi ludźmi o tym, co warto dać bliskiemu dziecku (czy to synowi/córce, czy bratankom lub dzieciom przyjaciół), nie lepiej byłoby spędzić parę chwil na rozmowie z dzieckiem i samemu „wyciągnąć” informacje, o czym dziecko marzy, co lubi, czego chciałoby spróbować? Nie ma takiej osoby, jak „dziesięciolatek”, ale jest Twój syn, wnuk, czy siostrzeniec – konkretna osoba, pojedyncza, niepowtarzalna. Poznaj ją dobrze, zanim ją obdarujesz.

2. Utul swe wewnętrzne dziecko.

Taka anegdota z brodą – tata kupił bajerancką kolejkę, albo sterowane auto dla dziecka, a bawi się nim głównie on sam. Zanim kupisz prezent dziecku, zastanów się, czy nie rekompensujesz w ten sposób własnych niespełnionych marzeń z dzieciństwa. „Tak bardzo marzyłam o domku dla lalek, ale nigdy go nie miałam. Dlatego moja córka będzie miała najpiękniejszy i największy” – czy znasz podobne myśli? Dogadaj się z własnym wewnętrznym dzieckiem, utul je i powiedz mu, żeby przestało mieć pretensje. Nie miałam. Trudno. Rozdział zamknięty. Skup się na tym, co jest tu i teraz. Jeśli Twoja córka marzy o domku dla lalek – kup. Ale pomyśl dwa razy, czy kupujesz dla niej, czy dla małej siebie.

3. Ono to nie ja!

Może też być odwrotnie – miałeś super zabawkę, tak świetnie bawiłeś się czymś, jako dziecko, że chcesz, aby Twoje dziecko też tego zaznało. Masz cudowne wspomnienia z godzin spędzonych przy nieśpiesznym układaniu puzzli, wiec kupujesz dziecku pudełko pięknej układanki. I klops… Nie ma zachwytu! Ja wiem, że to jest trudne. Dziecko jest inne niż Ty. Nie lubi tego, co Ty. Jest podobne, ale osobne. Zaakceptuj to, bo to klucz do wzajemnego szacunku – poszanowanie różnic. Wybierając prezent nie kieruj się sentymentem do własnych dobrych wspomnień. Pozwól dziecku mieć inne wspomnienia.

4. Co ludzie powiedzą?

Czasem bodźcem do kupienia prezentu prosto z billboardu albo reklamy telewizyjnej jest chęć pokazania otoczeniu, że jesteśmy w stanie dać dziecku to, co promowane jest jako najlepsze. Bo inne dzieci w przedszkolu mają, bo rodzice dziecka zobaczą, jaki fantastyczny prezent kupiliśmy, bo koleżanki zapytają, co kupiłaś swemu dziecku pod choinkę, a nam będzie wstyd, że przygotowany upominek jest taki skromny. Pozbądź się wyrzutów sumienia, że nie kupujesz dziecku modnego prezentu, tylko drobiazg dopasowany do jego zainteresowań. Dziecka nie obchodzi, ile wydasz pieniędzy.

5. Poza schematem.

Twoja córka świetnie bawi się u znajomych wielką śmieciarką i chciałaby taką dostać od Mikołaja? Wnuczek wypatrzył w sklepie zabawkowy odkurzacz? No, ale śmieciarka dla dziewczynki? Zestaw do sprzątania dla chłopca? Nie daj się zniewolić stereotypom, które rządziły w systemie patriarchalnym. Ojciec zajmujący się niemowlęciem nie wzbudza takich emocji, jak chłopiec bawiący się lalką. A przecież zabawa w odgrywanie ról to najlepszy sposób nauki umiejętności społecznych. Wyjdź poza różowo-niebieski schemat i zapomnij o podziale sklepu z zabawkami na dwa przeciwległe bieguny.

6. Spoza sklepowej półki.

Jeśli w pokoju dziecka ciasno jest od zabawek, może warto nie kupować kolejnego przedmiotu? Może podarować przeżycie, emocje, wspomnienie? Pomyśl nad prezentem niematerialnym, ale za to bardzo wyjątkowym i niecodziennym – może wycieczka do dinoparku, bilet do teatru, czy zaproszenie na wystawę lego? Taki prezent to nie tylko samo wyjście lub wyjazd. To ekscytujące oczekiwanie, przygotowywanie się, przeżycie, a w końcu wspomnienie, które można uwiecznić na zdjęciach lub filmiku. Na pewno zostanie w pamięci na długo.

Na cokolwiek się zdecydujesz, życzę Ci, aby obdarowywanie dało szczęście także Tobie...

Źródło: swiadomaedukacja.pl

poniedziałek, 16 października 2017

Małe dziecko i tablet: wiele niewiadomych, sporo spekulacji. Pozwalać czy nie?



Smartfony i tablety mogą mieć negatywny wpływ na emocjonalny i społeczny rozwój małych dzieci - taką tezę postawili naukowcy z Bostonu. Zastanawiają się, czy wykorzystywanie tych sprzętów do uspokajania dzieci, które nie osiągnęły wieku przedszkolnego, może zaburzać naukę radzenia sobie z trudnymi emocjami.

„Nie płacz, no już, zobacz, jakie mama ma tu fajne gry w telefonie!” - takie zdanie zdarza się usłyszeć coraz większej liczbie dzieci, które nie ukończyły jeszcze trzech lat. Podróż, poczekalnia u lekarza, oczekiwanie na posiłek w restauracji - w tych sytuacjach małe dzieci często zaczynają nudzić się i niecierpliwić, a rodzice, żeby zapobiec wybuchom płaczu i marudzeniu, starają się zająć ich uwagę czymś atrakcyjnym.

Z pomocą przybywa nowa technologia. Jak za dotknięciem magicznej różdżki łzy w cudowny sposób zasychają, zapada cisza, a dziecko wkracza w kolorowy świat ekranów dotykowych i aplikacji. Kto z nas w takiej chwili chociaż raz nie błogosławił w myślach tych cudownych wynalazków?

Czy smartfon szkodzi maluchom?

Istnieje wiele badań, które dowodzą, że dziecko poniżej 30 miesiąca życia lepiej uczy się poprzez prawdziwe interakcje z innymi ludźmi i ze światem zewnętrznym, niż poprzez oglądanie telewizji. Do rozstrzygnięcia pozostaje jednak kwestia wpływu zabawy aplikacjami mobilnymi na rozwój dziecka. Twórcy rozmaitych programów zachwalają swoje produkty twierdząc, że pomagają rozwijać mowę, sprawność manualną, spostrzegawczość itd., ale czy rzeczywiście korzystanie z tabletów i smartfonów może nie mieć negatywnego wpływu na rozwój dzieci? Sprawie postanowili przyjrzeć się bliżej naukowcy z bostońskiego uniwersyteckiego Centrum Medycznego.

Mimo że coraz młodsze dzieci zaczynają korzystać z tego typu urządzeń elektronicznych, wpływ aplikacji na rozwój dziecka wciąż nie jest dobrze znany. Według amerykańskich naukowców istnieje duże prawdopodobieństwo, że dawanie tabletu dziecku, które nie ukończyło jeszcze trzech lat, w sytuacji, gdy jest znudzone czy sfrustrowane, może sprawić, że dziecko w przyszłości nie będzie miało odpowiednich narzędzi do samokontroli i radzenia sobie z frustracją, trudnymi emocjami, nudą itd. Dr Jenny Radesky z Bostonu podkreśla, że teza wymaga przeprowadzenia badań, ale że już na tym etapie warto zastanowić się nad tą ewentualnością.

Po co dziecku frustracja?

Coraz częściej to rodzice wprowadzają swoje dzieci w świat technologii, a zabawa aplikacjami w smartfonach to bezsprzecznie najprostszy sposób na zajęcie dziecka. Z ankiety przeprowadzonej w Wielkiej Brytanii w 2012 roku wynika, że 1/4 matek daje swoje telefony do zabawy dzieciom, często pozwalając, by zabawa trwała godzinę lub dwie.  To wygodne rozwiązanie: dzieci są zainteresowane aplikacją, nie marudzą, nie płaczą, a dorośli mogą  spokojnie oddawać się innym obowiązkom, podróżować lub jeść w ciszy. Nikt nikomu nie przeszkadza - kuszące, prawda?

Dzieci w wieku od 1,5 roku są właśnie w okresie, kiedy frustracja jest szczególnie obecna w ich życiu - mówi Jarek Żyliński, psycholog dziecięcy. - Uczą się chodzić, mówić, radzić z potrzebami fizjologicznymi, samodzielnym jedzeniem i mnóstwem innych umiejętności, co też wiąże się z pierwszym spotkaniem z taką ilością porażek. To jest czas, kiedy one się uczą tego i potrzebują przestrzeni, by sobie popróbować - przekonuje. Dorośli muszą więc rozumieć, że płacz, zniecierpliwienie i trudne emocje u dzieci na tym etapie rozwoju są czymś naturalnym i nie powinni za wszelką cenę ich wyciszać. Dziecko musi przeżyć swoją porcję niepowodzeń i porażek, by nauczyć się funkcjonowania w świecie ludzi i emocji.

Jak się nudzi, to marudzi 

Często już antycypując zniecierpliwienie i niezadowolenie potomstwa, wręczamy dzieciom sprzęty elektroniczne. Wszystko, żeby tylko się nie nudziły. Sami też coraz gorzej znosimy nudę, nie pozwalamy sobie na jej doświadczanie. Teraz nawet stanie w kolejce do kasy wiąże się z surfowaniem po sieci, sprawdzaniem maili, wysyłaniem wiadomości do znajomych. To samo przenosimy na dzieci - nie pozwalamy im się nudzić.

Tymczasem Jarek Żyliński określa nudę matką kreatywności: - Kiedy unikamy dawania gotowych rozwiązań, dziecko potrzebuje je znaleźć samodzielnie i w ten sposób rodzi się radzenie sobie z problemami, kreatywność, testowanie rozwiązań - przekonuje. - Tablet to pójście na skróty, które dziecko będzie potem po wielokroć wybierać, bo nie pozna zalet innych rozwiązań. Nie będzie też umiało ich szukać. 

Dziecko, które będzie często bawić się telefonem czy tabletem, najprawdopodobniej będzie też coraz bardziej się ich domagać, a odmowa wręczenia urządzenia będzie spotykać się z protestem. „Lekarstwo” przestanie działać. Pod tekstem na temat małych dzieci i technologii, internautka o nicku ateofi napisała ku przestrodze: „Miałam podobny problem jak 4-letniej córce daliśmy się pobawić tabletem. Bardzo szybko pojęła jak włączyć grę czy muzykę. Jednak po pewnym czasie, zaczęła histeryzować gdy trzeba np. było przerwać oglądanie bajki i coś zjeść. Teraz schowaliśmy tablet i nie ma zabawy. To jest duży błąd, dawać tak małemu dziecku dostęp do komputera czy komórki. Dziecko bardzo szybko się uzależni od tych cacek”.

Tablety nową telewizją 

Badania (we wczesnej fazie), pokazują, że ebooki i aplikacje uczące czytania mogą być korzystne dla rozwoju dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym, nie wiadomo jednak, jak to wygląda w przypadku młodszych dzieci. „Udowodniono, że długi czas spędzany przed telewizorem zaburza u dziecka rozwój mowy i umiejętności społecznych. Mobilne media, podobnie jak telewizja, zajmują czas, który dziecko spędzałoby na wchodzeniu w bezpośrednie interakcje z ludźmi” - zauważyła w swoim oświadczeniu Jenny Radesky z bostońskiego uniwersyteckiego Centrum Medycznego. Jej zdaniem korzystanie z aplikacji w tak wczesnym wieku może też zaburzać rozwój tych umiejętności, które mają związek z uczeniem się i zdolnościami matematycznymi. Mogą też zubażać rozwój sensoryczny dziecka.  Radzi rodzicom sprawdzenie aplikacji przed wręczeniem jej dziecku oraz wspólne korzystanie z elektronicznych gadżetów, zamiast pozostawiania dzieci sam na sam z tabletem czy smartfonem. 

Problem z nowymi technologiami jest dokładnie taki sam, jak 40 lat temu z telewizją - zauważa Żyliński. - Nie zawsze to one same w sobie są złe, bo problem polega na tym, czego dzieci nie robią, kiedy siedzą przed tabletem, komputerem czy telewizją. Nie ruszają się, nie mają kontaktu z rówieśnikami, nie bawią się innymi rzeczami. W samochodzie nie poznają świata za oknem, nie rozmawiają z rodzicami, nie grają w gry słowne. Oczywiście to, co w tablecie jest, może być dostosowane do dziecka, ale czy rozwinie lepiej niż kontakt ze światem rzeczywistym? Wątpię. 

Kolejny problem z urządzeniami mobilnymi polega na tym, że dorośli często skarżą się, że ich dzieci po czasie spędzonym przed ekranem - dotyczy to także telewizora czy komputera - są rozdrażnione, zmęczone, płaczliwe. Nie dzieje się tak bez przyczyny. Jarek Żyliński wyjaśnia, że ekrany są zwyczajnie trudne do przyjęcia dla dziecięcego dla dziecięcego mózgu: - Dlatego potem dzieci są drażliwe, przemęczone i pobudzone zarazem, trudno jest się z nimi dogadać. Natomiast z czasem, kiedy mózg się przyzwyczai do takiej nadaktywności, jakiej wymaga ekran komputera czy tabletu - pojawiają się problemy z komunikacją, mniej dynamicznymi czynnościami (np. jedzenie, rysowanie) itp. - tłumaczy psycholog.

Źródło: edziecko.pl

czwartek, 12 października 2017

Halloween party – jak urządzić upiorną imprezę?



Jeśli myślałyście, że Halloween jest tylko dziecięcą zabawą, to byłyście w wielkim błędzie. Kiedy dzieci wędrują po ulicach, pukając do kolejnych drzwi z pytaniem „cukierek albo psikus”, dorośli zakładają na siebie upiorne kostiumy i bawią się hucznie na maskaradach. W tym roku baw się i Ty!

Święto Halloween pojawiło się w Polsce w latach 90-tych i z roku na rok zyskuje coraz większą popularność. Jest to doskonała okazja, by spotkać się ze znajomymi w nietypowej scenerii i trochę się zabawić. W dzisiejszym wpisie chciałybyśmy przedstawić Wam kilka rad, jak urządzić imprezę halloweenową, tak aby stała się ona jedną z tych niezapomnianych.

Dekoracja domu...
Dekoracja domu jest niezbędna. Postaraj się zbudować atmosferę grozy i horroru już od samego progu. Dominującymi kolorami wystroju powinny być czerń i pomarańcz. W sklepach internetowych znajdziesz gotowe do użycia pajęczyny wykonane z siatki pokrytej watą. Powieś ją w widocznych miejscach (drzwi, szafki, okna), umieść na nich kilka sztucznych pająków i wyciętych z czarnego szablonu nietoperzy. Taka dekoracja wygląda bardzo realistycznie i pewnie niejednemu Twojemu znajomemu przejdą ciarki po plecach.

Aby uzyskać zamierzony efekt domu grozy, przygaś światło, poustawiaj świeczniki na parapetach i szafkach i zapal świece. Możesz je skropić rozpuszczonym wcześniej woskiem, by wyglądały na stare. Warto parę dni wcześniej, kiedy masz trochę wolnego czasu, przygotować ozdobne dynie. Nie martw się, nawet jeśli nie masz szczególnych umiejętności plastycznych, nie sprawi Ci to trudności.

Ozdobna dynia krok po kroku:

1. Kup dynię o dowolnym kształcie i rozmiarze. Najłatwiej jest pracować z okrągłym, średniej wielkości warzywem. Przy zakupie dyni, zwróć uwagę na jej świeżość. Im świeższa, tym dłużej będziesz mogła się cieszyć jej widokiem.

2. Na czubku dyni wytnij ostrym nożem kuchennym koło, na tyle duże, żebyś mogła włożyć rękę. Możesz wcześniej narysować sobie linię, która wyznaczy miejsce cięcia.

3. Nie wyrzucaj odciętego kawałka, posłuży Ci on później jako przykrywka lampionu. Oczyść tę część z nasion i miąższu.

4. Wybierz miąższ i nasiona ze środka dyni za pomocą dużej łyżki, uważaj, żeby nie uszkodzić ścianek warzywa.

5. Następnie na zewnętrznej stronie narysuj wzór oczu, nosa, i ust, jakie chcesz, żeby miała Twoja dynia. Otwory powinny być na tyle duże, żebyś nie miała problemu z ich wycięciem.

6. Włóż do środka podgrzewacze i gotowe!

Nie zapomnij o muzyce, która wprowadzi gości w odpowiedni nastrój, zwłaszcza na początku imprezy. Dodaj do playlisty np. muzykę z serialu Z Archiwum X, filmu Requiem Dla Snu lub utwór Rosemary’s Baby zespołu Fantomas.

Kreacja na wieczór...
Przebranie w przypadku tej imprezy jest obowiązkowe! Zapraszając gości, nie zapomnij o tym wspomnieć! Jako gospodyni domu musisz wyglądać spektakularnie. Przebierz się za seksowną wampirzycę, wiedźmę lub kobietę kota. Kostium mumii, który wymaga tylko paru bandaży i keczupu zostaw dla mało ambitnych gości. Przejrzyj dokładnie swoją szafę – dobra okazja na małe porządki ;). Jeśli nie znajdziesz tam nic odpowiedniego (w końcu nie przebieramy się codziennie za kobietę kota…), udaj się do pobliskiego sklepu z odzieżą używaną, to prawdziwa kopalnia skarbów. Daj się ponieść swojej fantazji, na pewno uda Ci się stworzyć coś oryginalnego. Ostatecznie możesz wypożyczyć kostium, tylko nie wybieraj wielkiej dyni, taka kreacja nie doda Ci uroku!

Gry i zabawy...
Na imprezie halloweenowej nie może zabraknąć dodatkowych atrakcji. Przygotuj kilka zabaw towarzyskich. Mogą być to gry, w które sami często gracie takie jak: Twister, kalambury, skojarzenia, gry planszowe lub karciane. Dostosuj je do tematyki wieczoru np. zamiast kolorów na Twisterze niech pojawią się trupie czaszki, dynie, szczury czy krzyże, a w kalamburach hasła niech nawiązują do horrorów. Możesz także urządzić halloweenowe szukanie skarbu. Podziel gości na grupy, daj każdej z nich mapkę ze wskazówkami. Skarb, którym może być np. wzmocniona procentami mikstura czarownicy, ukryj wcześniej w domu, piwnicy, garażu czy ogrodzie. Taką zabawę koniecznie trzeba przeprowadzić po zmroku wyposażając gości w latarki!

Makabryczne menu...
Nieodłącznym elementem dobrej zabawy jest wyśmienite menu. Nie idź na łatwiznę i nie zamawiaj pizzy! W tym dniu potrawy muszą być dopracowane. Podstawą, jak w przypadku większości imprez, są przekąski. I tu masz pole do popisu. Babeczki, tartinki, roladki – każdy z tych smakołyków powinien być odpowiednio udekorowany i nawiązywać do Halloween. Krem na babeczkach może imitować małe duszki, faszerowane jajka mogą mieć formę oczu zombie (za pomocą sosu chilli lub keczupu namaluj czerwone naczynka) a kiełbaski w cieście mogą przypominać mumię. Jednym słowem im przystawka obrzydliwsza, tym lepsza.

Daniem głównym musi być zupa dyniowa – przepis na pyszną zupę z dyni znajdziesz w naszym poprzednim wpisie. Zamiast zwykłych grzanek, możesz przygotować pieczone kromki chleba w dowolnym odrażającym kształcie np. trupiej czaszki.

Jednak prawdziwym clou Twojego menu powinny być napoje alkoholowe. Przygotuj różne drinki, nadając im prawdziwie upiorne nazwy np. pocałunek wampira, jad wiedźmy czy taniec zombie. Do przygotowanych drinków możesz włożyć puste strzykawki zamiast mieszadełka albo żelki w kształcie węży, pająków i zębów. Pamiętaj, aby użyć do drinków soków o kolorze czerwonym lub zielonych i niebieskich syropów, pierwsze będą wyglądały jak krew, a drugie jak magiczne mikstury. Dobrym pomysłem jest też przygotowanie halloweenowego ponczu, który podasz w misie jako wywar czarownicy.

Przygotuj:
- gumową rękawicę
– sok z cytryny
– 2 szklanki soku z granatu lub żurawiny
– 2 litry piwa imbirowego

Wypłukaną wcześniej rękawicę wypełnij wodą, dobrze zawiąż na końcu i włóż do zamrażarki. Wymieszaj schłodzone piwo i sok, dodaj sok z cytryny według uznania. Przelej wszystko do misy. Kiedy rękawica już zamarznie, przed samym przyjściem gości rozetnij rękawicę i wyjmij delikatnie lodową rękę. Zanurz ją w przygotowanym ponczu. 

Przedstawiłyśmy Ci kilka pomysłów, które możesz wykorzystać przy organizacji przyjęcia halloweenowego. Teraz nie pozostaje nic innego, jak zaprosić znajomych i dobrze się bawić. Jeśli podczas tworzenia swojej kreacji, przedobrzysz z tapirowaniem włosów lub nałożysz zbyt wiele brokatu, będziesz potrzebować kilku rad dotyczących pielęgnacji włosów – ale o tym już następnym razem…

Źródło: orphica.pl